Stała się jedna z tych rzeczy, których bałam się najbardziej na świecie. Mój ukochany zespół HIM ogłosił swój koniec. Wstrząsnęło to mną tak bardzo, że chcę coś na ten temat napisać, a sądzę, że będzie to też poniekąd związane z książkami. Osiem lat takiej zażyłości nie może obejść się bez łez.
Zawsze kochałam muzykę. I było to uczucie tak silne, jak u muzyków. Ja muzyki nie słuchałam. Ja muzykę chłonęłam i czułam w każdej komórce mojego ciała. Co ja mówię - wciąż tak jest. Wtedy spędzałam całe wakacje na huśtawce, ze słuchawkami w uszach, a i teraz potrafię tak siedzieć cały dzień. W podstawówce odkryłam rock i metal, choć słuchanie takiej muzyki w domu nie było wskazane. Pamiętam awanturę, jaką zrobili mi rodzice z tego powodu. Muzyka dla ćpunów, tak mówili. Nie mogłam tego zrozumieć. Od słuchania muzyki miałam stać się narkomanką? No przecież muzyka nie wepchnie we mnie jakiejś substancji. Niemniej, wciąż słuchałam takiej muzyki. Ciężko było mi się do tej dostać, ale skromnie mi się udawało. Linkin Park, Green Day (największa młodzieńcza miłość), Cradle of Filth (poznane przez moją fascynację Elżbietą Batory) to były zespoły, które uwielbiałam. Ba, pamiętam Eurowizję z 2006 roku, kiedy do Finlandia wystawiła Lordi. Mój tata śmiał się, że ale szopka i w ogóle, co to ma być, a ja z uznaniem kiwałam głową. To był moment, w którym zapałałam miłością do fińskiej muzyki. Choć jeszcze o tym nie wiedziałam.
Wszystko zaczęło się w grudniu 2009 roku. Wracając z mamą z zakupów, wyjeżdżając już z miasta, w Esce leciała świetna piosenka. Wyświetlacz radia nie chciał pokazać jej tytułu. Czasami tak się działo, szczególnie kiedy piosenka była nowa. To był czas, kiedy byłam na samym początku gimnazjum. Wróciłam wtedy do czytania i pochłaniałam mniej lub bardziej sensowne książki z gatunku fantastyki, grozy, horroru i tak dalej. Pisałam wówczas bloga z fan fiction, a z moimi czytelnikami miałam kontakt na jakże słynnym i przydatnym wtedy Gadu-Gadu. Wszyscy prawie mieli opisy "Heart killer" albo "Heartkiller" i polecali mi tę piosenkę. "Na pewno Ci się spodoba", tak mówili. Zaznaczę, że już wtedy pisałam przy muzyce, a odnośniki do poszczególnych utworów zawsze były przy danej części opowiadania. Minęło trochę czasu i posłuchałam tej piosenki. To był TEN utwór! Och, był idealny pod każdym kątem. Niby ciężka muzyka, niby znowu nie. No i gitara! Jakże ja kochałam gitarę! Od września już uczyłam się na niej grać. W czasie rekolekcji byłam na wakacjach u dziadków i wtedy właśnie postanowiłam zerknąć na teledysk do tejże piosenki. Pomyślałam, że wykonanie ciekawe, ale oni są tacy brzydcy! Ville Valo, który zgarnął nagrodę za najbardziej przystojnego rockmana, był dla mnie brzydki. Wyglądał jak żaba! I był zbyt umięśniony. On! W 2010 roku, kiedy był totalną chudziną i do dziś z tego okresu spotykam jego zdjęcia wśród inspiracji anorektyczek.
Tak sobie czas płynął. Tematu nie drążyłam. Wtedy słuchałam piosenek, nie zespołów. Mój telefon zawalony był piosenkami wszelakich kapel. Czas wielkich eksperymentów. Czas testowania. Czas poznawania. W podstawówce zawsze byłam uśmiechniętą dziewczyną, choć miałam ogromne problemy, głównie rodzinne. To wtedy po raz pierwszy miałam dość swojego życia. Byłam jednak lubiana, a ja lubiłam innych. Miałam zgraną, świetną klasę. Choć pod koniec szkoły dziewczyny z innej klasy postanowiły się nade mną poznęcać. Lepszej okazji nie mogły sobie znaleźć. Wtedy właśnie sytuacja rodzinna była tak napięta, że w marcu się przeprowadziłam. Szósta klasa była bolesna. Przeprowadzka sprawiła, że mniej czasu spędzałam z koleżankami i przyjaciółką, która wcześniej mieszkała na tym samym osiedlu. W gimnazjum nasze drogi zaczęły się rozchodzić. One w innej szkole, ja w innej. Cudem wywalczyłam, żeby nie iść do szkoły na wsi, choć tak byłoby wygodniej. Dojazdy umilała mi muzyka. W szkole też, podobnie jak książki. W klasie byłam z tamtymi dziewczynami, które wcześniej tak bardzo mnie "lubiły". Nie muszę mówić, co to oznaczało. Dodać do tego, że byłam naprawdę "inna". Książki, dziwna muzyka, inny ubiór, pierwsze kolory na włosach. Uczyłam się bardzo dobrze, a do tego byłam po sporych przejściach, co sprawiło, że stałam się bardzo dojrzała - a już na pewno poważna. Jeszcze na początku gimnazjum zmarł mój pradziadek, co było w zasadzie pierwszą śmiercią w rodzinie, odkąd żyłam. Do piosenki "Heartkiller" ciągle wracałam. Co dziwne, nie nudziła mi się. Zazwyczaj jakiś piosenek słuchałam przez pewien czas namiętnie, potem się nudziły. Z tą było inaczej. Pierwszy raz zauważyłam to podczas powrotu z muzeum w Żabikowie.
Pod koniec gimnazjum przestałam mówić, że chciałabym mieszkać w Finlandii, bo jest tam zimno i ciemno, albo w Kanadzie lub na Alasce. Postanowiłam w końcu sensowniej zainteresować się tymi miejscami. Pierwszą wzięłam na tapetę Finlandię i w moim sercu zabrakło już miejsca na inne sprawy. W tym czasie przechodziłam też muzycznego kaca i pomyślałam, że mogłabym ugasić go jakąś HIMową piosenką. Wylosowałam ją - "Dead Lover's Lane". Jako że kochałam wszelkie "wrzaski", ucieszył mnie wokal. A jeszcze bardziej gitara. Zakochałam się w HIMowej gitarze. Potrafiłam słuchać całymi dniami wyłącznie solówki z tej piosenki. Też chciałam tak grać. Dla mnie wokal mógł nie istnieć. I tak mijały mi kolejne tygodnie. Ale szybko poczułam głód. Teraz nie był to głód wyłącznie muzyczny, ale wielka ochota na więcej tego zespołu.
Wtedy zapragnęłam poznać fińską muzykę. Co nieco wiedziałam już o kraju, ale strzeliłam sobie dłonią w czoło, że wcześniej nie pomyślałam o poznaniu fińskiej muzyki. No to zaczęłam szperać. I co znalazłam? HIM to fiński zespół! Nie miałam o tym pojęcia, ale już wtedy wiedziałam, że zespół muszę poznać. Tak też się złożyło, że do kilku prac potrzebowałam zdjęć jakiegoś ciekawego młodzieńca. Zaczęłam więc przeglądać różnych wokalistów, ale nic nie znalazłam. Coś mnie wtedy tknęło i pomyślałam o HIMie. Może Ville Valo nie wygląda jak żaba? W zasadzie może tylko w tamtym teledysku wyglądał niekorzystnie? Ale pojawiło się przede wszystkim pytanie o to, jak w ogóle ten zespół wygląda. Zaciekawiła mnie miniaturka teledysku do "In joy and sorrow", włączyłam i... przepadłam. Miałam wrażenie, że na świecie istnieję tylko ja i właśnie coś się we mnie zmienia. Przede wszystkim - w momencie, kiedy przy refrenie Ville podnosi wzrok (0:40), ujrzałam w nim bohatera mojej własnej książki, Alexandra.
Alexander był w mojej głowie od dawna. Dość prędko zaczęłam myśleć o pisaniu czegoś własnego, a nie opowiadania na bazie jakiejś książki. Miała być tylko główna bohaterka, z którą mogłabym się utożsamiać, ale szybko doszłam do wniosku, że łatwiej będzie mi się utożsamić z męskim bohaterem. Moje uwielbienie do ciemnych, długich włosów i zielonych oczu postawiło mi w głowie Alexandra. Wampira, a jakże. Po kilku tomach Sagi o Ludziach Lodu przypieczętowałam imię na cześć Alexandra Palatina, który wzruszył mnie swoją historią, a i wyglądem przypominał mojego Alexa (w książce mój Alexander dostaje imię po Alexandrze Wielkim). To, że Alex będzie Finem i będzie kochał muzykę, a także inne przejawy sztuki, nie ulegało wątpliwości. Alexander miał być mną - mną, jaką chciałam być, mną, jaką byłam i mną, jaką nigdy nie będę. Miał być też moim męskim ideałem. Wszystkie moje marzenia zamknęłam w wychudzonym chłopcu, który nienawidzi życia, ale kocha muzykę. I wtedy pojawia się jakaś realna namiastka mojej wyobraźni. Kiedy pojawiają się dni, kiedy nie mogę skupić się na Alexandrze, włączam sobie występ tego zespołu na Rock am Ring w 2001 roku. Wystarczy mi chociaż piosenka "Gone With The Sin".
To pokazuje, w jakim stanie psychicznym wówczas byłam. Znów miałam dość życia, dość ludzi. Nienawidziłam społeczeństwa. Poza tym - zawsze byłam ambitna, ale ludzie dookoła mnie podcinali mi skrzydła. Szczególnie mama. Rozumiem ją, że nie chciała, abym żyła marzeniami, ale tym zrobiła mi tylko krzywdę. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym od dziecka chodziła do szkoły muzycznej? Albo na zajęcia aktorskie? Albo gdybym uczyła się pisać? HIM pokazał mi, że marzenia się spełniają. Czy też raczej - same się nie spełniają, ja je mogę spełnić. Oni spełnili swoje ciężką pracą, docierając do punktu, w którym byli. Ktoś wreszcie pokazywał, że inność to wyjątkowość i najważniejsze to być sobą. Nie w sensie robić, co się żywnie podoba, ale poznać siebie. I ja poznałam. Przez ponad rok, może nawet dwa lata wychodziłam z pokoju jedynie do szkoły, na naukę gry i lekcje angielskiego. Poznanie siebie jest cudowne, ale poznawanie siebie oznacza ból i cierpienie. Zmiany w życiu oznaczają trudności. Powszechne jest, że ludzie zgłaszają się do psychoterapeuty z żądaniem, aby było lepiej. Ale lepiej wcale nie będzie. Przepracowanie swojej osobowości, wszystkich elementów złych i słabych oraz akceptacja ich - to nie jest lekkie. Ale rezultat jest cudowny. Pogodziłam się sama ze sobą. Z postawy "nienawidzę siebie, jestem do niczego" doszłam do "kocham swoją osobowość, jestem wyjątkowa". Sama. Rzutowałam wszystko na Alexandra - biedny chłopak. A w tle był HIM. HIM pokazał mi, że mam po co żyć - aby spełnić marzenie i zrealizować cele. Moja postawa jako tako do życia się nie zmieniła, ale postanowiłam zawalczyć z nim oraz pobawić się swoim losem. Od tamtej chwili wiem jedno - nie umrę, dopóki nie zostawię po sobie śladu.
Zespół był wtedy w ciekawym położeniu, w zasadzie w przestoju. To był idealny moment na zapoznanie się z ich muzyką. Chłonęłam każdą piosenkę i inspirowałam się nimi przy pisaniu oraz rysowaniu. Cudowne, nieprzespane noce i majaczenie świtu w rytm "Kiss of Dawn". Kiedy wątpiłam w siebie albo miałam dość świata, czytałam wywiady z nimi. Mój kolega przyznał kiedyś, że ich muzyka mu nie odpowiada, ale wywiady są cudowne - widać, że to inteligentni ludzie. Na moim telefonie była wtedy już tylko ich muzyka. Łudziłam się na ich koncert, na który mogłabym pojechać - ale nie sądziłam, aby kiedykolwiek odbył się on w Polsce. Ale stało się. W 2013 roku. Dostałam kategoryczny zakaz od rodziców. Chyba nie muszę mówić, że byłam wściekła? Jak będę dorosła to sobie pojadę? Najgorsza rzecz, jaką rodzic może powiedzieć. Ville Valo miał wtedy silny atak astmy, było z nim bardzo źle. Nowa płyta? Nie wiadomo, ponieważ Gas - perkusista - miał problemy z rękoma. Kiedy zostanie wyleczony? Nie wiadomo. HIM czekał za swoim kompanem, wieloletnim przyjacielem. I Gas wrócił, a płyta została wydana. "Tears on Tape" to jedyny krążek, którego premierę przeżyłam jako słuchacz zespołu. Uczucie niesamowite. Bałam się, że zespół się rozwiąże, a dostałam płytę.
Aż Gas nie ogłosił, że odchodzi. To był jak cios w plecy. Znów uczucie lęku - co z zespołem? Zupełnie, jakbym była jego częścią. I jestem. Gas powiedział, że HIM ma najcudowniejszych fanów na świecie i tu się, nawet obiektywnie, zgodzę. Kosmo zajął jego miejsce, choć i tak wciąż się bałam. Czy nowy perkusista nie zmieni brzmienia zespołu? Wiadomo, każdy muzyk wnosi coś swojego. Ale kiedy ogłoszone zostały dwa koncerty w Polsce, nie bałam się zamówić biletu. Wiecie, jaki jest najlepszy atut dorosłości? Możesz pojechać na koncert. Tak było w moim wypadku. Siedziałam na nudnym wykładzie na uczelni - statystyka, pięć osób na sali razem ze mną i wykładowcą - i postanowiłam zerknąć, co tam w HIMowym świecie słychać. Nie mogłam w to uwierzyć. Dwa koncerty w Polsce! Zamówiłam bilet na występ w Gdańsku.
Zawsze wyobrażałam sobie, że na HIMowym koncercie będę zalana łzami, gdyż doznam prawdziwego emocjonalnego oczyszczenia. To znów był dla mnie ciężki okres - do tego stopnia, że jadąc pociągiem do Gdańska popłakałam się na wspomnienie tego, co działo się przez ostatnie tygodnie. Potrzebowałam tego koncertu, aby nie załamać się do końca. Tymczasem odbudowałam się na nowo. Poznałam wspaniałych ludzi, z którymi miło pogawędziłam przed wejściem. Miejsce miałam niemal pod sceną. Kosmo okazał się cudownym perkusistą, dla mnie lepszym niż Gas. Pół koncertu miałam zamknięte oczy, a drugie pół posyłałam sobie spojrzenia z wokalistą. Nie spodziewałam się, że będę śpiewać cały koncert. Ville zganił mnie wzrokiem, kiedy przyłapał mnie na tym, że nie śpiewam drugiej zwrotki "Heartache Every Moment", ale był bardzo uradowany, kiedy śpiewałam jako jedna z nielicznych "Scared of Death". Czułam jego spojrzenie na sobie, kiedy miałam zamknięte oczy, a kiedy je otwierałam, uśmiechał się jak do starej znajomej. Nie miałam pojęcia, kto przed kim występował. Taki jest właśnie HIM - wielki krąg przyjaciół i znajomych. Omal nie zemdlałam, a nogi miałam po kolan od krwi (obtarły mnie buty). Z koncertu wyszłam szczęśliwa. To był chyba najradośniejszy moment w moim życiu. Czułam się lekka i radosna. Czułam, że mogę wszystko - dosłownie wszystko. Gwoli ciekawostki - poznany tam kolega Tomasz zapytał mnie przed, czy będę kwiczeć jak te wszystkie fanki. Powiedziałam, że nie. No głupia nie jestem! Zapytał więc, czy będę śpiewać. Na to odpowiedziałam, że chyba nie znam tekstu. Okazało się jednak, że znałam.
Kiedy poznałam HIM, widziałam w zespole przyjaźń, która trwała od szkolnych lat. Udało mi się przeczytać krążące w sieci tłumaczenie książki i utwierdziłam się w przekonaniu, że oni na scenie to oni prawdziwi. Każdy z nich inny, każdy dający coś od siebie. Dla mnie. I dla wszystkich fanów. Widziałam też niezwykle charyzmatycznego i autentycznego frontmana, który przeszedł w życiu wiele i osiągnął sukces dzięki swojej pracy oraz zawziętości. Jego siła mnie zdumiewała, a historia o rozstaniu z narzeczoną oraz odwyk sprawiły, że zaczęłam go podziwiać nie tylko jako silnego artystę, ale też jako silnego mężczyznę. Mężczyznę, który nie bał się uczuć. I który wygrzebywał coraz to ciekawsze rzeczy, które później wplątywał w muzykę.
Co dał mi HIM? Nieprzespane noce, wielką radość, ale też wielki smutek. Dał mi wiarę w siebie i wyznaczał marzenia. Dawał coś, na co mogłam czekać - wywiad, zdjęcia, płyta, teledysk. Dał mi marzenia - mniej lub bardziej realne. Te nierealne, jak chociażby zostanie na jeden dzień ich menadżerem muzycznym, odeszły z tym dniem. No, może nie do końca. Będę mieć nadzieję, że wrócą. HIM pokazał mi, że jeśli tylko będę sobą, zajdę w życiu daleko. Dał mi solidnego kopa w tyłek, do końca pomógł mi wykreować Alexandra i zachęcił do pisania. Podbudował moją samoocenę i pokazał, że artyści też się stresują, niezależnie od tego, ile już są na scenie, a dzięki temu przestałam wstydzić się tego, że podczas mojego pierwszego występu uciekłam ze sceny. W ogóle nie mogę wstydzić się siebie ani swojego zdania. Dał mi też mnóstwo innych zespołów - dzięki niemu zagłębiłam się bardziej w Black Sabbath, poznałam The Sisters of Mercy i dałam drugą szansę Kiss. Dał mi spacery w śniegu i w deszczu. Był moim przewodnikiem po Finlandii i pomógł ją zrozumieć. Pokazał mi miłość, obudził we mnie skrywany romantyzm. Pokazał też, do czego muzyce biodra. Zainspirował mnie nawet do pracy badawczej! Nie jestem w stanie opisać tego, co czułam przez te lata, co czuję dziś, co będę czuć za rok. Póki co boli mnie pustka, której jeszcze nie znam. Jeśli ktoś tego wszystkiego nie rozumie, musi mieć naprawdę ubogie życie. Współczuję mu i mam nadzieję, że odnajdzie muzykę, w której się zatraci. Teraz wiem jedno - HIM to my, dlatego ta przygoda będzie trwać dalej.
Do zobaczenia w Warszawie 28 listopada! I, być może, na Helldone (to jedno z moich największych marzeń, wtedy mam też urodziny, więc niechże się spełni).
Zawsze wyobrażałam sobie, że na HIMowym koncercie będę zalana łzami, gdyż doznam prawdziwego emocjonalnego oczyszczenia. To znów był dla mnie ciężki okres - do tego stopnia, że jadąc pociągiem do Gdańska popłakałam się na wspomnienie tego, co działo się przez ostatnie tygodnie. Potrzebowałam tego koncertu, aby nie załamać się do końca. Tymczasem odbudowałam się na nowo. Poznałam wspaniałych ludzi, z którymi miło pogawędziłam przed wejściem. Miejsce miałam niemal pod sceną. Kosmo okazał się cudownym perkusistą, dla mnie lepszym niż Gas. Pół koncertu miałam zamknięte oczy, a drugie pół posyłałam sobie spojrzenia z wokalistą. Nie spodziewałam się, że będę śpiewać cały koncert. Ville zganił mnie wzrokiem, kiedy przyłapał mnie na tym, że nie śpiewam drugiej zwrotki "Heartache Every Moment", ale był bardzo uradowany, kiedy śpiewałam jako jedna z nielicznych "Scared of Death". Czułam jego spojrzenie na sobie, kiedy miałam zamknięte oczy, a kiedy je otwierałam, uśmiechał się jak do starej znajomej. Nie miałam pojęcia, kto przed kim występował. Taki jest właśnie HIM - wielki krąg przyjaciół i znajomych. Omal nie zemdlałam, a nogi miałam po kolan od krwi (obtarły mnie buty). Z koncertu wyszłam szczęśliwa. To był chyba najradośniejszy moment w moim życiu. Czułam się lekka i radosna. Czułam, że mogę wszystko - dosłownie wszystko. Gwoli ciekawostki - poznany tam kolega Tomasz zapytał mnie przed, czy będę kwiczeć jak te wszystkie fanki. Powiedziałam, że nie. No głupia nie jestem! Zapytał więc, czy będę śpiewać. Na to odpowiedziałam, że chyba nie znam tekstu. Okazało się jednak, że znałam.
Kiedy poznałam HIM, widziałam w zespole przyjaźń, która trwała od szkolnych lat. Udało mi się przeczytać krążące w sieci tłumaczenie książki i utwierdziłam się w przekonaniu, że oni na scenie to oni prawdziwi. Każdy z nich inny, każdy dający coś od siebie. Dla mnie. I dla wszystkich fanów. Widziałam też niezwykle charyzmatycznego i autentycznego frontmana, który przeszedł w życiu wiele i osiągnął sukces dzięki swojej pracy oraz zawziętości. Jego siła mnie zdumiewała, a historia o rozstaniu z narzeczoną oraz odwyk sprawiły, że zaczęłam go podziwiać nie tylko jako silnego artystę, ale też jako silnego mężczyznę. Mężczyznę, który nie bał się uczuć. I który wygrzebywał coraz to ciekawsze rzeczy, które później wplątywał w muzykę.
Co dał mi HIM? Nieprzespane noce, wielką radość, ale też wielki smutek. Dał mi wiarę w siebie i wyznaczał marzenia. Dawał coś, na co mogłam czekać - wywiad, zdjęcia, płyta, teledysk. Dał mi marzenia - mniej lub bardziej realne. Te nierealne, jak chociażby zostanie na jeden dzień ich menadżerem muzycznym, odeszły z tym dniem. No, może nie do końca. Będę mieć nadzieję, że wrócą. HIM pokazał mi, że jeśli tylko będę sobą, zajdę w życiu daleko. Dał mi solidnego kopa w tyłek, do końca pomógł mi wykreować Alexandra i zachęcił do pisania. Podbudował moją samoocenę i pokazał, że artyści też się stresują, niezależnie od tego, ile już są na scenie, a dzięki temu przestałam wstydzić się tego, że podczas mojego pierwszego występu uciekłam ze sceny. W ogóle nie mogę wstydzić się siebie ani swojego zdania. Dał mi też mnóstwo innych zespołów - dzięki niemu zagłębiłam się bardziej w Black Sabbath, poznałam The Sisters of Mercy i dałam drugą szansę Kiss. Dał mi spacery w śniegu i w deszczu. Był moim przewodnikiem po Finlandii i pomógł ją zrozumieć. Pokazał mi miłość, obudził we mnie skrywany romantyzm. Pokazał też, do czego muzyce biodra. Zainspirował mnie nawet do pracy badawczej! Nie jestem w stanie opisać tego, co czułam przez te lata, co czuję dziś, co będę czuć za rok. Póki co boli mnie pustka, której jeszcze nie znam. Jeśli ktoś tego wszystkiego nie rozumie, musi mieć naprawdę ubogie życie. Współczuję mu i mam nadzieję, że odnajdzie muzykę, w której się zatraci. Teraz wiem jedno - HIM to my, dlatego ta przygoda będzie trwać dalej.
Do zobaczenia w Warszawie 28 listopada! I, być może, na Helldone (to jedno z moich największych marzeń, wtedy mam też urodziny, więc niechże się spełni).
Zawsze odczuwa się smutek gdy kończy się kariera ulubionego zespołu, serial czy program, ale zawsze zostają Ci te płyty, które do tej pory wydali ;) Wiadomo fajnie by było, gdyby pojawiały się kolejne krążki, ale tak to już jest. Zespołu za bardzo nie znam, słyszałam tylko kilka piosenek, więc nie mogę się za bardzo wypowiedzieć na temat samego zespołu.
OdpowiedzUsuńSerial, program, książka i bóstwa wiedzą, co jeszcze, są czymś innym. Zespół taki jak ten towarzyszy Ci zawsze. Ja od końca gimnazjum słuchałam ich namiętnie, początkowo całymi dniami. Przez kilkanaście miesięcy tak obezwładnili mnie uczuciami, że nie potrafiłam słuchać innej muzyki. Bez te wszystkie lata nie było dnia, abym nie przesłuchała chociażby jednej ich piosenki. Towarzyszyli mi rano, energiczna piosenka na budzik. Towarzyszyli mi w nocy, akustyczne wersje do poduszki.
UsuńWzruszyłaś mnie tym tekstem. Po pierwsze, muszę przyznać, że mamy ze sobą trochę wspólnego, choć po ulokowaniu piosenek HIM w czasie stwierdzam, że jestem starsza. Może nie jestem wielką fanką HIM, ale lubię ich muzykę i kiedyś słuchałam jej bardzo często. Zaczęło się pod koniec podstawówki od "Funeral of hearts", a potem ich płyty towarzyszyły mi przez długie lata. "Venus doom" to do dziś jeden z moich ulubionych albumów. I przyznam, że choć HIM ostatnio słucham tylko od czasu do czas, kiedy dowiedziałam się, że się rozpadają, zrobiło mi się bardzo smutno. Dla mnie to trochę tak, jakby odchodził dawny przyjaciel. Niby ciągle mogę wracać do starych piosenek, ale świadomość, że nie będzie już niczego nowego, jest przytłaczająca :(
OdpowiedzUsuń"Funeral" przypada na czas, kiedy miałam osiem lat. To, jak HIM mnie prześladował już przed zaangażowaniem się w zespół, pokazuje też ta piosenka. Kilka razy mignęła mi miniaturka tego teledysku, kiedy przeglądałam Internet. Gdybym kliknęła, zapewne jeszcze wcześniej zaczęłaby się nasza przygoda.
UsuńA "Venus Doom" to i moja ukochana płyta. Płyta nad płyty, uderzająca prosto w serce.
Właśnie, dawny przyjaciel... Odeszła też jakaś część mnie. Myśl, że nie jest to już aktywny zespół jest nie do zniesienia. No i to, że przyjaciele z zespołu się rozchodzą też rzutuje na percepcję ich dorobku.
Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć zespół, o którym potrafię mówić w datach i przez nazwy miejsc, w których grali. Dostałam to. Ale chciałam też być w tych miejscach... No cóż. Urodziłam się za późno, aby nacieszyć się HIMem.
HIM słucham bardzo rzadko, dlatego nie mam za wiele do powiedzenia na temat. Ale gdyby rozpadł się mój ulubiony zespół, czulabym się identycznie. To tak, jakby jakaś ważna cząstka mnie (nie potrafię tego sprecyzować) po prostu zniknęła. Można wracać do starych utworów, ale świadomość, że nie będą już koncertować i wydawać nowych albumów jest straszna. Aczkolwiek mam wrażenie, że na przykład fani My chemical romance zachowują się tak, jakby ten zespół nadal istniał.
OdpowiedzUsuńKilka lat temu widziałam właśnie, jak fani przeżywali rozpad MCR. Nie mam pojęcia, jak to wygląda u nich teraz, ale mam nadzieję, że HIM też będzie się tak zachowywał. Chociaż coś, jakaś namiastka.
UsuńOj, jaka przykra wiadomość. Bardzo lubię ten zespół, zarówno pod względem muzycznym, jak również ludzi, którzy go tworzą/tworzyli...
OdpowiedzUsuńSmuteczek...
Smuteczek to za mało. Ja wolę ogłosić Wielką Żałobę Międzynarodową :<
UsuńStrasznie szkoda, że HIM się rozpada. Ten zespół jest moim ulubionym od około dziewięciu lat... Mam nadzieję, że to tylko na jakiś czas, a nie na zawsze... Po cichu liczę na reaktywację za jakiś czas. Teraz jednak czekam do listopada i jadę na koncert! Trzeba się pożegnać z zespołem i spędzić te chwile śpiewając oraz kiwając się w rytm muzyki. ❤ Mam nadzieję, że będzie lepiej niż dwa lata temu w Warszawie.
OdpowiedzUsuńW takim razie może się spotkamy, bo też jadę <3
UsuńCześć wszystkim. Mam wielką prośbę. Macie może tłumaczenie ksiazki "Synnin viemaa" oraz Marc Halupczok, "Die echte, inoffizielle, geheime Biografie von HIM [Prawdziwa, nieoficjalna, tajna biografia HIM]". Chetnie przyjmę takie perełki. Kontakt do mnie to: ciociamiecia@poczta.onet.pl. Błagam o pomoc 🙏🙏🙏🙏
OdpowiedzUsuńTłumaczenie "Synnin viemaa" jest dość łatwo dostępne w internetach ;)
UsuńAle tylko kilka stron z całości. To jednak mało.
Usuń