12/02/2017

12/02/2017

152. HIM. Przeminęło z grzechem. Stodoła, Warszawa, 28.11.2017

W marcu HIM ogłosił swój koniec, chociaż jeszcze kilkanaście dni wcześniej obiecywali fanom nową płytę. Na otarcie łez wyruszyli w pożegnalną trasę, dając nam ostatnią szansę posłuchania ich na żywo. Ale, jak powiedział wokalista w ostatnim wywiadzie, to nie jest pożegnanie - to moment na powiedzenie "dziękuję". 

Przez prawie 9 miesięcy czekałam na ten dzień, pełna niepokoju. Błagałam, żeby Ville Valo na koncercie nie był podchmielony. On + alkohol = kiepski koncert, choć może fani o mniejszym rozumie sądzą inaczej (w szczycie sławy zespół na żywo prezentował się naprawdę kiepsko, nie brzmiał dobrze i czysto, nie mówiąc już o oglądaniu przewracających się muzyków, ale rozumiem, że dla młodzieży może to być frajda), co kto woli. Niemniej, na jednym z ostatnich występów podczas Helldone takie połączenie poskutkowało niezbyt miłymi słowami w stronę publiki. Stąd też moje modły. Gorszego końca nie byłoby można sobie wyobrazić. 

Kiedy zespół wyruszył w trasę i pojawiły się pierwsze filmy z koncertów, miałam dość mieszane uczucia - były momenty bardzo dobre, ale przeważały te przeciętne. Nie ma w tym nic złego, grunt to zaśpiewać na poziomie, ale marzyłam, aby ten raz był lepszy od tego w 2015 roku w Gdańsku. A komentarze fanów wzbudzały mój niepokój - że źle, że nuda, że bez uczuć, że bez zaangażowania - ale niewiele się nimi przejmowałam. Niemniej, odetchnęłam dopiero przy ostatnich wieściach z frontu. 

16:40 pod Stodołą, już mnóstwo ludzi. Dodatkowo zrobiła się druga noga kolejki, a ochrona w sprawie wciskających się ludzi interweniowała zdecydowanie za późno. Pozdrawiam też obsługę, która w pewnym momencie stwierdziła, że panowie mogą wchodzić bez kolejki, bo jest ich zdecydowanie mniej. Ochroniarz na pytanie, czy dziewczyna może bez kolejki wejść ze swoim chłopakiem, odpowiedział przecząco (i odrobinę opryskliwie), ale zaraz przepuścił sobie kilka takich par. Pozdrawiam serdecznie! Został pan gwiazdą i będzie pan już zawsze milutko wspominany. 

19:20 na scenie pojawia się support. Nikomu nie pasowało, że ktoś tego dnia na scenie ma się pojawić. Supporty w ogóle są beznadziejną sprawą. Da się je jeszcze wytłumaczyć na dużych, naprawdę dużych koncertach, ale ostatecznie nie mają żadnego sensu oprócz tego, że męczą ludzi i wydłużają czas. Na siłę zostaliśmy zmuszeni do słuchania jakiegoś czegoś, zupełnie niedopasowanego tematycznie do zespołu. Ludzie dookoła przyznawali się jawnie, że nie słuchali, cóż to za coś. No, "coś" to dobre określenie. Nie mówię, że zespół był zły... Nie był. Ale zupełnie nie pasował do naszych Finów. Lekkie gitarowe brzmienie, wystylizowany image, energia, radość. Miałam wrażenie, że oglądam i słucham amerykańskich chłopców, którzy wymarzyli sobie bycie gwiazdami rocka. Ot, tyle. Przyjemnie się słuchało, choć na żywo byli jeszcze bardziej teatralni. Z chęcią posłucham ich latem rano w samochodzie, żeby się obudzić przed dniem w pracy, ale ostatecznie znikną w czeluściach niczym niewyróżniającej się muzyki.

Kilka drobnych minut po 20:30 wychodzi HIM, a mnie ogarnia dziwne uczucie, które towarzyszy mi, kiedy po kilku latach spotykam kogoś znajomego. Jedno spojrzenie na zespół, a już ma się ochotę powiedzieć "no hej, dawno Cię nie widziałam". Uczucie było tak dziwne, że z pierwszej piosenki niewiele pamiętam - serio. Podobnie jak w Gdańsku w 2015 roku, tym razem także rozpoczęli od "Buried Alive by Love". Zabrakło mi mocnego uderzenia w bębny - chodzę na koncerty i szukam tego wrażenia, które wywarł na mnie wtedy samymi pierwszymi dźwiękami Kosmo za perkusją. Może było, może nie było. Ja nie słyszałam. Ale czy przez to przekreślam koncert? Nie.

Kiedy ostatnio byłam na koncercie The Sisters of Mercy w Gdańsku, miałam wrażenie, że długo nie będę na tak świetnym występie - bardzo dobrze, na wysokim poziomie, z klasą i muzyka, która sama w sobie powoduje uśmiech na twarzy. Szczerze? Obawiam się, że teraz naprawdę długo nie będę na takim koncercie - HIM znów przejął dowodzenie. Czułam, że tak może być, już kiedy zobaczyłam na scenie ogromny metalowy heartagram.

Dobór setlisty, tak często krytykowany, dla mnie był dobry. Zawierał przekrój całej twórczości z największymi hitami, wiec to idealne opcje na trasę pożegnalną. Zabrało mi jednak "Sleepwalking Past Hope" - dziewięciominutowy majstersztyk, najbardziej zawiła kompozycja HIM i eksponująca wszystkie walory każdego z muzyków - w pewnym fragmencie popisuje się gitara, zaraz bas, później perkusja, swoją chwilę mają klawisze, a całości przyświeca wokal. Chociaż "popisuje" nie jest dobrym słowem - tam nie ekspozycji na siłę, żeby pokazać, jaki ktoś jest dobry. Obawiałam się, że będzie trochę kulawo bez tego utworu, ale pustkę wypełniła po prostu dobra zabawa i zarażający entuzjazm fanów.


Najmocniejszą chwilą koncertu niezaprzeczalnie było "It's All Tears" w wykonaniu, jakiego nikt nigdy nie mógłby się spodziewać. Cudowny efekt nałożony na mikrofon, tajemnicze brzmienie barytonu, mocne wysokie tony, mroczny dół. Rewelacyjne intro, które brzmiało jak oczko puszczone do fanów. Miałam wrażenie, że Valo szydzi sobie z nas, każąc zgadywać, cóż to za piosenka. Jestem w szoku, że ludzie od razu nie podłapali i nie zaczęli śpiewać - moje usta, pomimo szoku i zaskoczenia, same z siebie się poruszały. Ostatnie refreny i zakończenie doprowadziły do raju. Coś niesamowitego. Powietrze wydawało się być naładowane elektrycznością, a ja miałam gęsią skórkę z ekscytacji już od samego wstępu instrumentalnego, zanim rozbrzmiał wokal.

Nie zabrakło dwóch moich ukochanych piosenek, czyli "The Kiss of Dawn" i "In Joy and Sorrow". Po koncercie w Gdańsku szczególnie upodobałam sobie "The Sacrament" i teraz zespół tylko podbił mi wartość tej piosenki. Zapałałam też nową miłością do "Killing Loneliness", choć wersja płytowa jest co najwyżej średnia. Znalazło się także coś, co idealnie prezentuje spokój w wokalu, czyli "Gone With The Sin", które potrafi zdziałać ze mną cuda, kiedy się niepokoję. Z entuzjazmem posłuchałam też "Bleed well" - uwielbiam ten utwór, głównie ze względu na gitary i tekst, a nawet podobają mi się w nim klawisze (choć normalnie ich nienawidzę). Miłą odmianą okazała się piosenka "Heartkiller", która zastąpiła "Scared to Death" jako reprezentanta "Screamworks: Love In Theory And Practice". Dla mnie tym bardziej miła, że jest to pierwszy utwór zespołu, jaki świadomie (mniej lub bardziej) przesłuchałam. Niemniej, wyrzuciłabym trzy piosenki bez żalu na poczet "Sleepwalking Past Hope" - chociażby "Heartache Every Moment", "Poison Girl", "Tears on Tape". Jeśli chodzi o tytułową piosenkę z krążka z 2014 roku, śmiało można było ją zastąpić "All Lips Go Blue", co bardziej porwałoby ludzi. Niemniej, setlista była piekielnie dobra, jeśli chodzi pożegnalną trasę - każdy znalazł tutaj coś dla siebie, coś ze swojej ulubionej płyty i okresu twórczości.


Nagłym punktem kulminacyjnym było uwielbiane przez wszystkich "Right Here In My Arms" - jak zwykle powiem, że trzeba mieć niezłe ego, żeby napisać taką piosenkę, a jeszcze większe, aby wychodzić na scenę i ją śpiewać, czarując fanów nie tylko głosem, ale też pełnią swojej osoby. To był też moment, w którym autentycznie zaczęłam martwić się o swój głos, a przy równie porywającym "Rebel Yell" miałam wrażenie, że już naprawdę mam chrypę (tak naprawdę nie miałam - dziękuję mojemu nauczycielowi śpiewu, tak, tak, wrzeszczałam grzecznie z przepony i rzucałam na maskę, na pewno). Przy tej pierwszej oczywiście wszyscy świetnie się bawili, może nawet aż za. Występ został przerwany przez wokalistę - ktoś upadł (bójka czy wypadek, oto jest pytanie), jednak nic się nie stało. Ale to właśnie przy drugiej piosence Valo nieźle popisywał się swoim głosem - serio, sprawdźcie, co robił przed ostatnimi refrenami i w trakcie ich. Mam jednak wrażenie, że trochę za mało dali się wyżyć i wykrzyczeć fanom, kiedy weszli ponownie na scenę i pierwsze dźwięki coveru rozbrzmiały, kiedy fani nie byli na to gotowi. Gdybym nie znała zespołu, pomyślałabym, że śpieszy im się i mają nas gdzieś. Zespół jednak znam, więc tak nie myślę. 

Instrumentalnie zespół, jak zwykle prawie, stał mocno i solidnie. Och, szczególnie Linde, jego palce i gitara! Aż żal, że tak mało osób interesuje się jego drugim projektem i aż żal, że nie skupia się on  w nim bardziej właśnie na gitarze. To, co ten facet potrafi robić z tym instrumentem w takim zespole... Cóż, zespół rangi HIM na pewno na kogoś tak uzdolnionego nie zasługuje - mam wrażenie, że to właśnie Linde jest najbardziej pokrzywdzony zamknięciem w złotej klatce HIM. Mige oczywiście też dał popis, Burton cichutko umilał nam piosenki z tyłu, no i Kosmo, którego dalszej kariery jestem szalenie ciekawa. Zespół jako zespół także stał mocno. Bałam się, że rozpad sprawi, że nie będzie między nimi tej radości przyjaźni, którą widać w dość wielu spojrzeniach między nimi już na scenie. To się nie zmieniło. Ville i Mige wciąż sobie żartują, nierzadko na obiekt swoich uciech biorąc gitarzystę. To tylko pokazało, że koniec zespołu nie był ich końcem.

Wisienką na torcie, a zarazem pierwszymi skrzypcami, był wokal. Zresztą, zawsze był i byłby nadal. Za dużo charyzmy siedzi w tym już ponad czterdziestoletnim ciele, a głos jest zbyt nieziemski i hipnotyzujący, aby mogło być inaczej. Mam wrażenie, że Ville dorósł w końcu do bycia wokalistą. Dojrzał do mikrofonu i poznał swój głos, eksplorując go na różnych biegunach. Zawsze bawił się wokalem, jednak bardziej dla samej zabawy, a teraz wydaje się znać jego zakamarki, dlatego pozwala sobie na scenie na różne duże smaczki i małe smakowite kąski, składające się na wyśmienitą ucztę dla uszu. Pozwala sobie na więcej, bo wie, że może i wie, że zrobi to dobrze. Chociaż wydawać się to może dziwne, wokalnie rozwinął się dopiero teraz.


Wieczór mógł być jednak piękniejszy i zadbać o to mogli wyłącznie fani. Pozdrawiam w tym momencie wszystkich ludzi, którzy koncert oglądali przez ekran swojego telefonu - jesteście genialni. Szczególne podziękowania kieruję w stronę dziewczyny, która przez prawie cały koncert trzymała telefon nad głową, przed moimi oczyma. Nagrywała każdą piosenkę. Ja rozumiem, że każdy chce mieć pamiątkę i w tym też celu raz nawet wyciągnęłam telefon, ale szybko go schowałam. Jak można się dobrze bawić z tym ustrojstwem? Jeśli ktoś oglądał koncert przez telefon, to tak naprawdę go tam nie było. Muzycy na scenie to nie małpki w zoo, żeby ich nagrywać i robić im zdjęcia - od tego mają sesje zdjęciowe, a koncerty są od kontaktu z ludźmi. A jak mają się kontaktować, kiedy patrzą na publikę i widzą telefony, a nie twarze? Wspomnianej dziewczynie miałam ochotę wyrwać telefon, podeptać go i zasadzić jej kopniaka w tyłek - i to nie tylko ja, bo psuła zabawę wielu ludziom wokół mnie. Byłoby też milej, gdyby fani nie wciskali się na siłę pod scenę, taranując innych. Przez to było sporo krzyku i przepychanek, na które smutno się patrzyło.

Osobną kwestią jest też sam klub. Nagłośnienie bardzo dobre, dźwięk idealnie się rozkładał, chociaż Valo i tak cały czas czuwał nad tym, aby wszystko było jak najlepiej, porozumiewając się z dźwiękowcami - testował głos w kolejnej piosence i dawał sygnały obsłudze, aż osiągnął idealne brzmienie. Raz nawet głos zniknął, były też drobne problemy z gitarą, ale zastanawiam się, czy ktokolwiek to zauważył i zapamiętał. Oprócz chwilowego braku wokalu jedynym problemem był poziom głośności - dla mnie odrobinę za cicho. Mankamentem Stodoły jest jednak coś zupełnie innego - organizacja wyjścia. Szatnia na górze, szatnia na dole, jedna droga wejścia i wyjścia... W jednym miejscu była kolejka do szatni na dole, kolejka do koszulek, kolejka do toalet, schody do szatni na górze i kolejka do baru. I teraz do każdego z tych punktów ludzie nie tylko podchodzili, ale też odchodzili. Na całe szczęście znalazła się odpowiednia osoba - pani z obsługi klubu wprowadziła twarde reguły i udało się zapanować nad chaosem. Ale nie skupiajmy się na złych aspektach.

Jeden z najpiękniejszych gestów, wyrażających esencję pożegnalnej trasy, nastąpił w momencie, kiedy zespół po nawoływaniu fanów pojawił się kolejny raz na scenie. Oklaski, tupanie nóg, gwizdanie, piszczenie, krzyczenie. Na scenie pojawił się też rzucony transparent z napisem "Thank you guys and good luck". Lakoniczny Valo wydał z siebie dźwięk teatralnego zdziwienia, pomieszanego z rozczuleniem, po czym to nam podziękował i życzył powodzenia. Wspomniane słowa z wywiadu znalazły potwierdzenie - ale kto komu dziękuje? My im czy oni nam?

Tak. To nie było pożegnanie. Pogrzebaliśmy HIM, składając mu należyty hołd. To wszystko. Przygoda dopiero się zaczyna. Zamknęliśmy jedne drzwi, a teraz podążamy ciemnym korytarzem, aby otworzyć kolejne.


2 komentarze:

  1. Na pewno nie zapomniane przeżycia - dla dwóch stron równie silne! :)

    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Satukirja , Blogger