7/22/2020

7/22/2020

Marta i Adam Biernat "Laponia. Wszystkie imiona śniegu"

Marta i Adam Biernat "Laponia. Wszystkie imiona śniegu"


Kiedyś sądziłam, że nie da się napisać nudnej książki na ciekawy temat. Czytelnicze przygody pokazały mi jednak prawdę, jednak przez lata wciąż uparcie tkwiłam w przekonaniu, że naprawdę nie ma kiepskich pozycji o ukochanej przeze mnie tematyce rejonów północnych. Ot, temat jest tak ciekawy i inspirujący, że nawet notatka z błędami ortograficznymi na odwrocie paragonu mogłaby być dobra. 

Z błędnego przekonania wyciągnęła mnie interesująco zapowiadająca się "Laponia. Wszystkie imiona śniegu" z przepięknymi reniferami na okładce. Przed lekturą ciekawość podsycili także sami autorzy - Marta i Adam Biernat, którzy prowadzą odwiedzonego przeze mnie kilkukrotnie bloga Bite of Iceland. To nie mogło się nie udać. 

Czytając tę książkę, miałam nieodparte wrażenie, że trzymam w ręku coś, co miało być postem na blogu - tekst okazał się jednak za długi, więc podjęto decyzję o książkowym formacie. Problem polegał na tym, że tekstu było za mało, więc wrzucono do niego mnóstwo danych z encyklopedii. Nie zrozumcie mnie źle, informacje encyklopedyczne są jak najbardziej w porządku, lecz trzeba je dodać w odpowiednim miejscu i w odpowiedni sposób - a nużenie czytelnika nie jest dobrym pomysłem. 

Ze znudzenia wyrywała mnie jednak irytacja, kiedy kolejna informacja pojawiała się bez żadnego kontekstu, a ja zastanawiałam się, czy przypadkiem nie przespałam kilka stron. Przecież jak to możliwe, że z tematu A przeszliśmy do tematu B w jednej sekundzie? Zasługą takiego obrotu spraw okazały się nie tylko powrzucane tu i ówdzie podstawowe dane, ale też liczne dygresje i dygresje do dygresji, a nawet dygresje do dygresji z dygresją. 

W mojej głowie kłębiło się wciąż pytanie "serio?". Nie mogłam pojąć, jak po dygresji odbiegającej mocno od tematu, wrzucone zostało kolejne nawiązanie, a po kilku stronach następował powrót do właściwego tematu, kiedy ja już dawno zapomniałam, o czym właściwie była mowa. Sprawy nie ułatwiał podział na rozdziały, który nie nadawał kierunkowości myśli. Same tytuły poszczególnych fragmentów nie mówiły w zasadzie nic konkretnego, a podział często okazywał się zbędny - treść rozdziałów pozostawała bardzo podobna, a jedna tematyka ciągnęła się przez kilkadziesiąt stron (z dygresjami, rzecz jasna). 

Mam wrażenie, że przeczytałam książkę napisaną na siłę. Maksimum tekstu, minimum ciekawych treści i przeładowanie zbędnymi informacjami z encyklopedii. "Laponia. Wszystkie imiona śniegu" nie zabrała mnie w magiczną podróż na północ. Zachwyciła mnie jedynie działającym na wyobraźnie opisem oraz przepięknymi zdjęciami. 


Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Data wydania: 31.10.2018
Liczba stron: 382
Przeczytane: 08.07.2020
Ocena: 3/10

7/07/2020

7/07/2020

Podsumowanie maja i czerwca

Podsumowanie maja i czerwca


Znów przeleciały nam dwa miesiące, a ja nie mogę w to uwierzyć. Patrząc na moją krzywą czytelniczą, można było wnioskować, że te dwa miesiące będą dla mnie rewelacyjne pod kątem czytelniczym. Nic bardziej mylnego. Jeszcze jakiś czas temu, kiedy źle się czułam, czytała na potęgę. Teraz się to zmieniło - od jakiegoś czasu walczę ze zdrowiem, a kiedy źle się czuję, książka jest ostatnią rzeczą, o której myślę. 

Nie jest jednak tak, że przed te 2 miesiące nie zaszczyciłam wzrokiem nawet okładki. W maju udało mi się przeczytać 2 książki, które nie były zbyt obszerne i łącznie dały 539 stron. Na pierwszy ogień poszła "Moja irlandzka piosenka", która okazała się dla mnie całkowitą katastrofą nie tylko bez brak dobrego irlandzkiego klimatu i głupkowatą akcję (inaczej nie mogę tego nazwać), ale też przez beznadziejnych bohaterów i kiepski warsztat pisarski. Odbiłam to sobie książką, którą miałam na uwadze od czasów matury (czyli dawno temu, za pięcioletnimi studiami...). "Rafał Wojaczek, który był" zdecydowanie podbił średnią opinię o moim czytelniczym maju. 

W czerwcu ponownie przeczytałam 2 książki, ale zdecydowanie grubsze - dały one 1110 stron. Robiłam tysiąc podejść do "Wybrańców". Niestety, Steve Sem-Sandberg bardzo mnie rozczarował. Temat lektury jest ciężki, owszem, ale wykonanie jest jeszcze cięższe. Historia zaczęła się rozkręcać dopiero pod sam koniec, a nuda to ostatnie słowo, które powinno stać obok tak dramatycznego zagadnienia. Rzutem na taśmę zdołałam przeczytać jeszcze przedpremierowo nowość na polskim rynku wydawniczym - "W samym sercu morza". Opinię o niej możecie przeczytać tutaj.

Jak minęły Wasze ostatnie tygodnie - siedząc w domu spędzaliście czas z książkami? Czy Wasze życie wróciło już do normy? 

7/01/2020

7/01/2020

Jojo Moyes "W samym sercu morza"

Jojo Moyes "W samym sercu morza"


- Panie komandorze - powiedziała - jedyni ludzie, którzy znają odpowiedzi na wszystkie pytania, to ci, którzy nigdy nie stanęli w obliczu pytań. 

Uwielbiam poznawać nowe fakty historyczne całkowicie przypadkiem, ale jestem wniebowzięta, kiedy dzieje się to za pomocą książek - szczególnie po których w życiu bym się tego nie spodziewała. Kilka dni temu nie postawiłabym nawet złamanego grosza, że w po raz pierwszy przetłumaczonej na język polski pozycji Jojo Moyes poznam kawałek nieznanej mi historii. 

"W samym sercu morza" to opowieść o australijskich kobietach, które podczas wojny wyszły za mąż za brytyjskich żołnierzy, stacjonujących wówczas na kangurzym kontynencie. Po wojnie rząd brytyjski postanowił ściągnąć te młode kobiety do siebie, a one znajdowały w sobie siły, aby wejść na pokład statku i wyruszyć w odległą podróż, nierzadko do mężczyzn, których widziały zaledwie kilka razy w życiu, a także mało lub całkowicie nic nie wiedząc o ich codziennym życiu w Wielkiej Brytanii. Zdarzało się, że w listach panowie obiecywali im wiele, choć w Wielkiej Brytanii ich życie było już ułożone, o czym młode żony nie miały pojęcia. Mimo wszystko, płynęły w nieznane z wielką ufnością i miłością w sercu. 

Ten wątek historyczny został przedstawiony na podstawie losów kilku kobiet - przede wszystkim różniących się od siebie żon, które w normalnych okolicznościach najprawdopodobniej nigdy nie zamieniłyby ze sobą słowa. Każda z nich jest inna i każda z nich ma diametralnie różną relację z mężem. Tymczasem Jean, Margaret, Frances i Avice zamknięte są w jednej ciasnej kajucie.

To właśnie bohaterki są głównym atutem powieści. Ich kreacje są naprawdę bardzo dobre - każda z nich inna, wzbudzająca ciekawość, przedstawiona w sposób budujący napięcie, z własną przeszłością. Chociaż niektórych fragmentów ich historii można się domyśleć, postacie nie są zbyt przewidywalne, a już na pewno nie są przesadzone w żadną ze stron - ot, naturalne i prawdopodobne do spotkania w realnym świecie. 

Niewątpliwym plusem okazało się dla mnie zakończenie. Nie za słodkie, ale też nie za bolesne - wyważone i możliwe. Nic dziwnego, skoro historia jest inspirowana prawdziwą historią, na dodatek samej babci autorki. Rodzinne konotacje nie wprowadziły jednak pudrowej ckliwości, o nie, wszystko było w odpowiednich dawkach. A jeśli chodzi o inspiracje prawdziwymi wydarzeniami, zawsze są one mile widziane. Tym bardziej, kiedy dotykają zdarzenia mało znanego w społeczeństwie. 


Muszę jednak przyznać, że chociaż samo zakończenie bardzo mi się podobało, nie było ono specjalnie zaskakujące. Chociaż na łamach wydrukowanych stron rozgrywają się wzniosłe, szczęśliwe i tragiczne momenty, nie było dla mnie prawie żadnego elementu zaskoczenia. Jednocześnie, choć brzmi to sprzecznie, nie było nic do bólu przewidywalnego. Autorka bazowała na bardzo prawdopodobnych historiach, choć niekoniecznie dawała jasne wskazówki co do dalszych losów bohaterek. Mamy do czynienia ze schematami, które może aż tak mocno nie są wyeksploatowane w literaturze, co nie znaczy, że nie są spotykane. 

Niestety, to wrażenie było potęgowane przez brak wartkiej akcji. Nic dziwnego, skoro przez całą książkę bohaterki... po prostu płynęły. To nie były dramatyczne sceny statku wojennego lub tonącego Titanica, zdecydowanie nie. Dopiero ostatnie 150 stron rozkręciło powieść tak bardzo, że ciężko było odłożyć ją na bok. To właśnie te ostatnie rozdziały zaważyły na końcowej pozytywnej ocenie. 

Monotonną akcję zazwyczaj można wybaczyć, kiedy książka - a szczególnie romans - przepełniona jest inspirującymi przemyśleniami podmiotu lub narratora. Tutaj tego nie dostrzegłam. Owszem, opisy i przemyślenia są obecne, jednak pozostaje spory niedosyt, jeśli weźmiemy pod uwagę ich jakość. O ile zazwyczaj zaznaczam sporo cytatów w książkach, tutaj nie zaznaczyłam prawie żadnego. Ten fakt nie byłby tak rozczarowujący, gdyby wątek historyczny był mniej ciekawy, a położenie młodych żon całkowicie zwyczajne. 

Dotychczas przeczytałam tylko jedną pozycję Jojo Moyes i zauważam pewne podobieństwo - poprawność stylu, względna przewidywalność, dobrze odzwierciedlony portret psychologiczny bohaterów oraz zbyt duża liczba stron. "W samym sercu morza" uważam za pozycję po prostu czwórkową, dobrą, zwyczajnie poprawną. Gdyby odciąć jej znaczącą część stron, lektura na pewno byłaby ciekawsza, a akcja zdecydowanie żywsza. 

Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 01.07.2020
Liczba stron: 544
Przeczytane: 30.06.2020
Ocena: 5/10


Copyright © Satukirja , Blogger